W ubiegłym roku ogromną popularnością cieszyła się wielka wystawa portretów Rembrandta w Hadze, ale teraz trzeba będzie znowu obrazów mistrza szukać albo w którymś z 27 muzeów na świecie szczycących się jego dziełami w swoich kolekcjach, albo w mieszkaniach ludzi bogatych. „Każdy Holender rodzi się malarzem” – zauważył ktoś przed laty. Ofiarą tej genetycznej niejako konieczności stał się również Rembrandt (Rembrandt Harmenszoon van Rijn). Był synem bogatego młynarza z Lejdy i nie musiał sięgać po płótno i pędzel, żeby żyć dostatnio. Ale sięgnął i stał się mistrzem mistrzów.
Holandia to setki muzeów i galerii. Niewiarygodna obfitość niderlandzkiego malarstwa, które z powodzeniem nadąża za gęstością zaludnienia. Od van Eycka do Mondriana i Willinka oraz wszystkich rozstawiających i teraz swoje sztalugi na uliczkach Amsterdamu, w ogrodach i nad kanałami. Nic nowego: już w XVII wieku malarzy w Holandii było mnóstwo, a w przeciętnym domu wisiało po sto i więcej obrazów. Dla przybywających do tego kraju – kilometry sal muzealnych do zwiedzania, okazja do wertowania katalogów i prospektów. Czas wyszukiwania dzieł ulubionych artystów w muzeach i galeriach Amsterdamu, Hagi, Rotterdamu, Haarlemu, Utrechtu, w dziesiątkach prowincjonalnych miasteczek. Czasem – duża wystawa monograficzna. Koneserzy, znawcy, erudyci oczekują przeżyć towarzyszących kontaktowi ze sztuką. Długie minuty, a nawet godziny spędzają wpatrzeni w płótna, słuchają objaśnień przewodników (jeżeli słuchają), kartkują książki i broszury, robią notatki. Natomiast laicy, bezpretensjonalni turyści, przesuwają się po gładkich posadzkach dostojnych przybytków jak po szacownej katedrze. Rijksmuseum i Stedelijk Museum w Amsterdamie, Mauritshuis w Hadze to prawdziwe bastiony sztuki. W samym Amsterdamie działa ok. 30 muzeów, w wielu z nich można znaleźć wspaniałe dzieła holenderskiego malarstwa. Skąd ta erupcja talentów malarskich akurat w tej części Europy? Rembrandt w Amsterdamie, Jan Johannes Vermeer w Delfcie, Frans Hals w Haarlemie, Jan Steen, Jan van Goyen, Adriaen i Isaac van Ostade, dziesiątki innych geniuszy XVII, XVIII i XIX wieku. Ale i wcześniejsi – Peter Paul Rubens, Hieronim Bosch, Pieter Breughel, jego syn Jan. Ich wspaniali następcy, przede wszystkim Vincent van Gogh, który doczekał się nad rzeką Amstel własnego muzeum. Szli przez stulecia wielcy twórcy i wielcy mecenasi, przeważnie zamożni mieszczanie zachwyceni sztuką. Aż pewnego dnia sztukę, piękno, charyzmę, talenty zaczęto przeliczać na brzęczącą gotówkę lub inne walory. Dość prędko w Holandii obrazy stały się walutą obiegową, kupowano za nie domy, a nawet inwentarz żywy. Płótna, za które kiedyś dawano artystom byle co lub nic, stały się wartościami na giełdach świata. Na światowych aukcjach Sotheby’s lub Christie’s obrazy uznanych malarzy są sprzedawane za miliony dolarów. Dzieła sztuki zamieniły się w obiekty finansowych spekulacji (w Holandii były już nimi znacznie wcześniej, choć na mniejszą skalę). Złodzieje i włamywacze sięgają po obrazy jak po szkatuły pełne brylantów. Fałszerze mobilizują wszystkie siły, by sprostać zapotrzebowaniom. Dlatego też zwiedzających owe salony sztuki, poruszających się jak wśród bankowych sejfów, wpatrujących się w „Lekcję anatomii” Rembrandta czy w „Słoneczniki” van Gogha, z daleka obserwują czujne oczy strażników i kamer telewizyjnych. Van Gogh pozostawił po sobie prawie 2000 dzieł (w Amsterdamie mówi się o 800, z czego ponad 200 znajduje się w tym mieście). Tak czy inaczej – malował van Gogh dużo, a miał z tego mało. Gdyby dożył naszych czasów, byłby milionerem jak Picasso. Astronomiczne ceny jego obrazów pobudziły do działania najzdolniejszych fałszerzy. Znanych jest wiele świetnie podrobionych „słoneczników” i „ogrodów” van Gogha, niektóre wiszą na ścianach muzeów i galerii, a także domów prywatnych. Stylistyka i technika pastiszy są tak doskonałe, że wprowadzają w błąd najwybitniejszych specjalistów. Pod tym względem Holendrzy mają bogatą tradycję – od XVII wieku odbywa się tam masowa produkcja falsyfikatów. W amsterdamskim Muzeum van Gogha w rozmowie z jednym z kustoszy wyraziłem podziw dla maestrii fałszerzy, którzy – stwierdziłem – też są wielkimi artystami. Tu przytoczyłem przykład sławnego van Meegerena, który zadziwił świat fenomenalnym podrabianiem genialnego malarza Vermeera. Kustosz nie krył swojej dezaprobaty dla takiej tezy – każdy fałszerz jest przestępcą! W Muzeum van Gogha w Amsterdamie wiszą dwa obrazy przedstawiające ogród szpitala Saint-Paul – oba uważane są za oryginalne (wielcy mistrzowie często wykonywali po dwie, a nawet więcej wersji tego samego motywu); eksperci jednak podważają to przekonanie i autorstwo jednego z owych obrazów przypisują synowi wielkiego kolekcjonera dr. Gacheta. Holendrzy rozczarowali się również, kiedy okazało się, że oryginalny „Autoportret z kołnierzem” Rembrandta znajduje się Norymberdze, a nie w Mauritshuis w Hadze. Holendrzy – oczywiście, nie tylko oni – walczą z zalewem falsyfikatów, które nie zawsze są genialnie podrobionymi dziełami mistrzów. Czasem to po prostu sztuczki z sygnaturami dawanymi tzw. swobodnym kopiom, oferowanym nabywcom jako szkice lub studia przygotowawcze do rozmaitych obrazów. – Trzeba by mieć rentgen w oku, ale często i to nie pomaga – mówi amsterdamski marszand. – Zdajemy się więc na ekspertyzy wybitnych specjalistów, popełniających jednak zadziwiająco wiele pomyłek. Liczba tych pomyłek zmniejszyła się, odkąd płacimy tyle samo zarówno za ekspertyzę pozytywną, jak i negatywną. Na dzieła sztuki czyha także wiele innych niebezpieczeństw. Psychopaci i wyznawcy obłąkanych ideologii dokonują agresji na obrazy i rzeźby. Przykładem jest „Straż nocna” Rembrandta z Rijksmuseum, pocięta przez nawiedzonego szaleńca. A także wiele innych obrazów atakowanych przez wandali lub chorych psychicznie, jakby to były szańce znienawidzonego wroga. Płótna wycinane są z ram, zwijane, kaleczone. Szczególnie brutalne są rabunki w świątyniach – często niedostatecznie zabezpieczone dzieła sztuki stają się łupem złodziejskiej łobuzerii. Skradzione giną z pola widzenia na dziesiątki lat. Inne pojawiają się nagle na aukcjach, jak to było w Polsce z „Otruciem królowej Bony” Jana Matejki. Fenomen malarstwa holenderskiego polega na tym, że jego twórcy uwieczniali przeważnie przedmioty powszechnego użytku: sprzęty, naczynia, meble. Dzieła sztuki, ale i dokumentacja antycypująca nadchodzącą epokę fotografii. Co ciekawe, w malarstwie holenderskim najmniej jest scen historycznych, choć przecież na ziemiach niderlandzkich rozegrało się wiele dramatycznych wydarzeń – krwawych bitew, straszliwych zmagań z wrogiem. I jeszcze jedno: rzadko się zdarza, by ilość szła w parze z jakością; w Holandii malowanie było przez wieki prawdziwą epidemią, a dziedziczne obciążenia tamtą chorobą wszyscy dziś sobie chwalą. W holenderskich muzeach tkwi się w prawdziwej magmie wielkiej sztuki. Zbigniew Herbert pisze w „Martwej naturze z wędzidłem”: „Stało się coś ważnego, istotnego, coś znacznie więcej niż przypadkowe spotkanie w tłumie arcydzieł. Obudzona nagle ostra ciekawość, napięta uwaga, zmysły postawione w stan alarmu, nadzieja przygody, zgoda na olśnienie. Doznałem niemal fizycznego uczucia – jakby ktoś mnie zawołał, wezwał do siebie (…). A przecież nie był to wizerunek twarzy o pałającym spojrzeniu ani też żadna dramatyczna scena, lecz spokojna, statyczna, martwa natura”. Szkoda, że przeszłością jest już piękna wystawa portretów Rembrandta w Mauritshuis. Herbert, tym razem we wstępie do „Barbarzyńcy w ogrodzie”, cytuje słowa Malraux i czyni je mottem swojej książki: „Tegoż wieczoru, kiedy Rembrandt jeszcze rysuje, wszystkie sławne Cienie i cienie rysowników jaskiniowych śledzą spojrzeniem wahającą się dłoń, która przygotowuje im nowe trwanie poza śmierć lub nowy ich sen”. Żółknący stale werniks zmienia powoli tonację barw obrazów wielu mistrzów, w tym Rembrandta (podobnie jak Tycjana) i fachowcy zastanawiają się, czy to jeszcze to samo piękno, czy już całkiem inna jakość. W tym kraju dochodzi zresztą często do pomieszania rzeczy – wszyscy uważają, że pałac królewski w Amsterdamie wygląda jak dworzec kolejowy, ale też wszyscy pocieszają się, że dworzec wygląda jak prawdziwy pałac.
Olgierd Budrewicz