21.11.2021
Zazwyczaj dzieje się tak, że każda historia ma wiele początków. Paweł Smoleński

Zaczęło się dawno temu, bo jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku. Fotograf Tadeusz Rolke i artysta wizualny Jerzy Budziszewski w warszawskim klubie Stowarzyszenia Architektów Polskich przy ulicy Foksal pokazali swoje zdjęcia dawnych żydowskich cmentarzy. Budziszewski, geniusz wystawiennictwa, zaaranżował prezentację tak, że mimo urzędowej ciszy, zarządzonej przez komunistyczną cenzurę, nad wszystkim, co żydowskie, zrobiło się o niej głośno, a nawet powędrowała z Warszawy do Tykocina i Białegostoku – miast o znakomitej, arcyciekawej żydowskiej przeszłości.

 

Budziszewski był Żydem z wyboru. Przyjął imię Joshua, w Warszawie przeszedł na judaizm, a w 1988 roku wyemigrował do Izraela. Niespełna dekadę później przeniósł się do Nowego Jorku.
– Zdawało mi się, że Budziszewski bardzo tęsknił za Polską, był chyba w nie najlepszej kondycji psychicznej – opowiada Tadeusz Rolke. – Prowadziliśmy wielogodzinne, dla mnie przeważnie nocne, rozmowy telefoniczne: o żydowskiej pamięci i obecności w Polsce, o zainteresowaniach żydowską kulturą, religią, mistycyzmem, cadykami i chasydami, czyli tą wielobarwną Polską, która odeszła wraz z Zagładą.
Tadeusza Rolkego to również bardzo interesowało.
**
Zazwyczaj dzieje się tak, że każda historia ma wiele początków.
Rolke, rocznik 1929, został obdarowany przez los fotograficzną, wzrokową pamięcią. Kiedy więc od intensywności rozmów między Nowym Jorkiem a Warszawą grzały się łącza telefoniczne, do Rolkego wracały obrazy z wczesnego dzieciństwa, zapisane gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu, lecz za to na zawsze.
Niech więc to będzie Jadów, miasteczko położone około sześćdziesięciu kilometrów na wschód od Warszawy, polsko-żydowskie, a może żydowsko-polskie, dokąd kilkuletni Tadzio, brzdąc wyjątkowo ciekawski, jeździł na wakacje. Piątkowy targ w Jadowie rozpoczynał się o poranku, by skończyć się przed szabatem. Między straganami i wyładowanymi furmankami kręcą się dziwni ludzie w czarnych chałatach, w kapeluszach lub małych czapeczkach, ze zwisającymi obok uszu długimi włosami, które nazywano pejsami. Są inni, mówią inaczej, często nawet zupełnie niezrozumiale, choć przecież również swoi, tak bardzo obecni. Na straganach leżą warzywa, owoce, liche najczęściej ubrania, mydło i powidło. A także rumiane, zaplecione w warkocz, słodkie, miękkie chałki – obowiązkowe pieczywo podczas sobotnich śniadań małego Tadzia.
Rolke pamięta też Stryków, miasteczko pod Łodzią, gdzie przywieziono go w sierpniu 1939 roku, na kilka tygodni przed początkiem końca. Czy już było nerwowo, czy pocieszano się wzajem, że wojny nie będzie – Tadeusz nie pamięta. Ale pamięta chałaciarzy, utytłane deszczem i błotem płaszcze, rozchodzone, liche buty żydowskiej biedoty.
Wybucha wojna, a Rolke jest już spostrzegawczym dziesięciolatkiem. Mieszka w Warszawie na ulicy Nowy Świat, a potem na Kredytowej pod numerem dziesiątym. Kilkaset metrów od swojego domu, dokładnie przy ulicy Próżnej, widzi, jak budowany jest mur.
W tej samej kamienicy mieszkają na drugim piętrze państwo Hermanowie: pan doktor, jego żona i dwie śliczne córki. Nie jest tak, że obie rodziny się przyjaźnią, lecz jak przystało na ludzi kulturalnych i z cenzusem, mówią sobie „dzień dobry”, gdy spotykają się na schodach. Wtem okazuje się, że państwo Hermanowie muszą się wyprowadzić z Kredytowej i iść za mur. Tadzik już wie, że wybudowano go po to, by uwięził śliczne siostry Hermanówny.
I znowu wakacyjne Zacisze koło Jadowa, okupacyjne letnisko co prawda, ale dziecko nie musi wszystkiego rozumieć. Może za to pamiętać, z detalami, tak jakby oglądana scena działa się wczoraj. Przez osadę wiodą tory kolejowe na wschód. Tadzik wie, że tędy jadą transporty z warszawskiego getta do Treblinki.
Pewnego dnia podchodzi do szyn. Widzi martwą kobietę, a nad nią dwóch stojących mężczyzn. Kopią dół, gdzie zaraz wrzucą ciało. Dół dotyka parkanu należącego do posiadłości wujostwa. Do dzisiaj Tadeusz Rolke tam jeździ, gdy tylko może, by położyć kamyk lub kwiatek na bezimiennym grobie.
Tadzik wie, bo wiedzą to wszyscy, nawet małe dzieci, że w Warszawie jest ogrodzona murem dzielnica żydowska. Że żyje się tam podlej niż w innych rewirach miasta, ale przede wszystkim – umiera na potęgę. Czasami jeździ przez getto tramwajem – do ciotki na Żoliborz. I nagle, bez żadnej zrozumiałej dla dziecka przyczyny, ta dzielnica za murem zaczyna płonąć, słychać strzały i eksplozje, śmierdzi pogorzeliskiem i zwęglonymi zwłokami.
Rolke ma przyjaciela Sławka. Razem biegną na ulicę Bonifraterską, gdzie stoi niemiecka armata. Oglądają, jak pociski walą w ślepe ściany domów dzielnicy żydowskiej. Jest bardzo głośno, walą się ściany, ponad gettem unoszą się gęste chmury dymu i kurzu.
Przy dzisiejszej alei Solidarności, w pobliżu budynku Arsenału, kina Muranów i wspomnienia po Grubej Kaśce, stał dom, a właściwie jego betonowy szkielet, którego przed wybuchem wojny nie zdążono wypełnić cegłami. Ale schody już były, można więc było wejść na najwyższe piętro, jeśli tylko komuś nie brakowało ciekawości i odwagi. Z najwyższych poziomów szkieletu widać podpalone getto. Żar powodował, iż kwietniowe, rześkie powietrze nawet nocami było gorące jak w tropikach, zaś wokoło latały płonące papierzyska, stare gazety, tłusta sadza. Takich widoków nie da się „odzobaczyć”, stanowią dobry przyczynek, by zająć się pamięcią o Żydach.
**
Znajdziemy też bez kłopotu i trzeci początek. Gdy Tadeusz Rolke rozmawia godzinami z Żydem z wyboru, Jerzym Budziszewskim, i przypomina sobie to, co kiedyś widział, dowiaduje się też wiele o żydowskich chałaciarzach oraz im poświęconemu pisaniu Martina Bubera, językoznawcy, filozofa, badacza religii, pisarza.
Tym razem Rolke akurat jest w Przemyślu. Wraca do Warszawy ze Lwowa, lecz przejazdy kolejowe nie są jeszcze zsynchronizowane, ma zatem kilka godzin nudnej przerwy. Nudę trzeba zabijać, więc Tadeusz idzie do księgarni. A tam są akurat „Opowieści chasydów” Martina Bubera.
To książka, którą można czytać na sto sposobów. Dla jednych to krótkie, wielce zabawne anegdoty dziejące się w egzotycznych społecznościach gdzieś na rubieżach już nieistniejącego, równie egzotycznego świata. Dla innych – kolekcja mądrości głoszonych przez najznamienitszych żydowskich mędrców, zbiór prawd absolutnych, gdzie do prawdziwego Słowa Bożego jest równie blisko, jak do duszy Bożych sług i wyznawców. Kto inny dostrzeże literacką doskonałość „Opowieści…”, ich smak, tajemniczość i piękno języka.
Siedzi więc Tadeusz Rolke na dworcu kolejowym w Przemyślu, już nie nudzi się nic a nic, raczej zachwyca się Buberem. W jego opowieściach widzi nie tylko ludzką i Bożą mądrość, ale również mapę: Przysucha, Bobowa, Góra Kalwaria, Kock, Lublin, Bełz, Czerniowce. Oraz leksykon nazwisk znamienitych, znanych wszem wobec cadyków.
Skoro jest mapa i bohaterowie, można jechać w drogę. Tak również zaczyna się projekt „Tu byliśmy”. Nie „Tu byli”; forma „my” jest dla Rolkego o wiele właściwsza, bo mówi o nas wszystkich – tych, których nie ma i tych, którzy od umarłych dostali coś w spadku.
Jest schyłek lat 90. ubiegłego stulecia, ćwierć wieku temu.
**
Dla dramaturgii istotne są kontrowersje. A te pojawiają się już na samym początku i dotyczą sprawy dość ważnej: gdzie powstała pierwsza fotografia projektu? Tadeusz Rolke twierdzi, że w Górze Kalwarii albo w Warce, bo wówczas nie miał samochodu, więc na zdjęcia jeździł autobusami w okolice Warszawy.
Innego zdania jest Marek Grygiel, wtedy fotoedytor w „Gazecie Wyborczej” (do niego trafiły pierwsze odbitki), przyjaciel Rolkego, a wnet kurator wystaw „Tu byliśmy”. Jego zdaniem pierwszy wyjazd był do Bełza, miasteczka, które do 1951 roku leżało w granicach Polski, a dzisiaj jest na Ukrainie. Nie jest to, wbrew dość powszechnemu mniemaniu, mieścina rozsławiona na całym świecie przez Izę Kremer, znaną żydowską śpiewaczkę, dla której w 1932 roku tekściarz Jacob Jacobs i kompozytor Aleksander Olszaniecki napisali w Nowym Jorku przebój „Mayn Sztetele Bełz” (piosenka opowiada o mieście Bielce w Mołdawii, gdzie urodziła się Kremer, a które w jidysz nosi nazwę Belts). Tak czy siak, Bełz był typowym sztetlem z własną dynastią cadyków i żydowską obecnością od X wieku.
Rozbieżność zdań wynika zapewne stąd, iż z Bełza Tadeusz Rolke przywiózł niezwykle sugestywną i symboliczną fotografię krzywej pożydowskiej kamieniczki w rynku. Gdy Rolke i Grygiel pojechali tam kolejny raz, domku już nie było.
Przez wszystkie lata projektu, który ciągle trwa (jest styczeń 2021 roku), Rolke i Grygiel odwiedzili około setki pożydowskich sztetli. Najczęściej jeździli na południowy wschód od Warszawy, do dawnej krainy chasydów, ale z czasem kierowali się na północ (Kowno) i zachód (Wrocław), gdzie Żydzi byli jakoś inni, ale przecież byli. Fotografowali w Polsce, Czechach, na Litwie, Słowacji, Ukrainie, Węgrzech, Łotwie. Przejechali tysiące kilometrów, wyprawy odbywali siedmioma samochodami. W niektórych miejscowościach byli po kilka razy.
**
Tadeusz Rolke szybko złamał jedną z reguł, na których oparł projekt. Początkowo chciał fotografować tylko materialne pozostałości życia chasydów, lecz szybko doszedł do wniosku, że zależy mu na każdym żydowskim śladzie. Zaczynał od aparatu małoobrazkowego, by ostatecznie postawić na klasyczną, analogową lustrzankę Rolleiflex formatu sześć na sześć centymetrów i czarno-białą kliszę.
Inne zasady pozostają w zasadzie niezmienne od ćwierćwiecza. Jeśli zdarzy się wyjątek, to tylko dlatego, by podkreślić regułę. Na zdjęciach Rolkego nie ma więc żydowskich cmentarzy, tych zaniedbanych i tych odnowionych. Dlaczego? Bo zdjęć nekropolii są setki, jeśli nie tysiące; to temat równie ważny, co wyeksploatowany do cna przez fotografów. Nie ma odrestaurowanych budynków synagog z Tykocina czy Dąbrowy Tarnowskiej (dąbrowska bóżnica jest, lecz w stanie sprzed drobiazgowej renowacji), domów modlitewnych, oheli czyli grobowców. Ani malowniczych chasydzkich pielgrzymek ciągnących ku miejscom pochówku wielkich cadyków.
Generalnie w projekcie Tadeusza Rolkego nie ma ludzi, bo ci prawdziwi „tu byli”, ale zniknęli wraz z Zagładą. Co z tego, że odwiedzający Bobową lub Leżajsk chasydzi z USA czy z Izraela też są prawdziwi, lecz „tu ich nie było”. Brak ludzi to osobisty hołd fotografa złożony tym wszystkim, którzy odeszli. Można ich sobie wyobrazić, lecz zobaczyć się nie da.
Od tej reguły są wyjątki. Do pierwszego wyboru fotografii trafił zarys sylwetki kobiety w oknie domu niedaleko dawnego pałacu cadyka z Czortkowa w obwodzie tarnopolskim na dzisiejszej Ukrainie. Nie widzimy jej twarzy; ma zmarszczki, a może nie ma. Nic nie wiemy o kolorze jej włosów, ile ma lat, jak jest ubrana. Akurat znalazła się za szybą, tak bardzo anonimowa, że doskonale pasuje do ludzi, którzy „tu byli”.
**
Nie znajdziemy też na zdjęciach Rolkego budynków synagog zamienionych na biblioteki, magazyny czy pralnie chemiczne. Są takie fotografie w archiwum autora, bowiem te miejsca należy dokumentować, lecz zdjęcia rejestrujące choćby ślad współczesności zazwyczaj nie wchodzą do projektu, nie będzie ich na wystawach. A jeśli już się pojawiają, fotograf szuka takiego ujęcia, gdzie stemple współczesności są niewidoczne. No chyba że jest to uczepiona ściany elektryczna skrzyneczka, koniecznie zardzewiała, pogięta; może wisi tu od stu lat, a może od pięćdziesięciu, kiedy bohaterowie zdjęć „już byli”? Albo – gdy atrybuty dnia dzisiejszego mogą przynieść dodatkowy symbol. Jak w Żółkwi pod Lwowem, gdzie stoi zaniedbana, lecz nadal piękna renesansowa synagoga, której pewnie niebawem nie będzie. Wokół bóżnicy odbywa się targ, a ściany to znakomite miejsce, by pokazać towar. Patrzymy więc na mur pokryty liszajem, zetlały, marny. Wiszą na nim czarne palta – bardzo akuratnie, bo wokół śnieg i mroźna zima. Nikt nie może przypuszczać, że kapoty pamiętają czas chasydów. Lecz każdy z odrobiną wyobraźni wie, że wtedy, gdy nadchodziły mrozy, większość mieszkańców Żółkwi zakładała takie tanie, wytarte palta.
Jest też bardzo przejmująca fotografia ruin bóżnicy, ale nie jej mur stanowi tu pierwszy plan, lecz uniesione klapy blaszanych śmietników stojących przed synagogą.
Są na zdjęciach Rolkego pospolite zwierzęta: ptaki, pies – kundel na łańcuchu lub na drewnianej ławeczce, krowa pasąca się w pożydowskiej pustce w Bełzu czy smutny, zamyślony koń, który wnikliwie spogląda w obiektyw, sfotografowany w Izbicy. W Husiatynie na Ukrainie trafiła się salamandra uczepiona okiennej ramy. Jeśli dobrze popatrzeć, znajdą się też owady, muchy, korniki i inne żyjątka. Tadeusz Rolke uważa, że tylko zwierzęta mają prawo pojawić się w pustych miejscach po ludziach.
**
Ale ludzie są przecież doskonale obecni. Nie bezpośrednio na fotografiach, lecz w ich niewidocznym tle i w opowieściach. Gdyby nie ludzie, nie byłoby „Tu byliśmy”.
W Izbicy, już po spotkaniu z zamyślonym koniem, Rolke i Grygiel szukali materialnego śladu po Tomaszu Blatcie, bodaj najsławniejszym mieszkańcu sztetla (przed wojną nazywano Izbicę „stolicą żydowską”; ponad dziewięćdziesiąt procent wszystkich mieszkańców stanowili Żydzi), bohaterze powstania w obozie zagłady w nieodległym Sobiborze. Nic nie znaleźli. Dom rodziny Blattów – wszyscy, poza Tomaszem, zginęli w Sobiborze – rozpadł się wiele lat temu.
Są też w opowieściach Rolkego i Grygiela o projekcie „Tu byliśmy” ludzie całkowicie współcześni. Najczęściej obojętni, często zupełnie nieświadomi, że ulice, po których chodzą, kilkadziesiąt lat temu gwarzyły w jidysz, płakały po żydowsku i pustoszały z nadejściem szabatu. Jak te kobiety około czterdziestki, spotkane w jakiejś mieścinie pomiędzy Radomiem i Ostrowcem Świętokrzyskim. Z mapy zapisanej przez Martina Bubera w „Opowieściach chasydów” wynikało, że muszą tu być choćby ruiny synagogi. Rolke pyta, a jedna z pań odpowiada: „A co to jest synagoga?”
Wspomnienie o tych nieświadomych i obojętnych ludziach jest więc na ogół takie, że „nic nie wiedzą, nic nie słyszeli, nigdy nie próbowali się dowiedzieć”, dopiero otwiera się przed nimi jakiś nieznany rozdział, którego najpewniej nie przeczytają. Dla nich żydowskie pozostałości w dawnych sztetlach to najzupełniej zwyczajny element małomiasteczkowego krajobrazu – dobrze, jeśli jakoś użyteczny, bo ktoś tam mieszka, jest sklep albo remiza. Choć najczęściej szpeci, straszy gruzem i potłuczonymi flaszkami po wódce, jest niepotrzebny i niebawem czas wytrze go z pejzażu.
Trafiają się też ludzie życzliwi, zazwyczaj starsi, choć nie jest to regułą, i jakoś zawstydzeni. Jak ten pan w Międzyrzecu Podlaskim. Podszedł, zagadał, a potem podprowadził kilka kroków ku długiej ulicy zabudowanej drewnianymi domkami.
„A wiecie – powiedział – że kiedyś nie mieszkała tu ani jedna polska rodzina?”
Akurat nie wiedzieli.
Są też ludzie – całkiem ich sporo – wystrachani i zlęknieni, a więc najczęściej nienawistni, gdyż właśnie irracjonalna bojaźń jest matką wszystkich niechęci. Tacy z początku patrzą, szepcą, pokazują palcami. Lecz jeśli lęk jest tak silny, że nie można go zamknąć w sobie, wówczas podchodzą, zadają pytania, tryskają śliną, bywają agresywni.
„Byli już tutaj tacy z Izraela! A teraz wy.”
„Dla kogo robicie? Po co?”
„Nie wolno fotografować! Nie macie zgody!”
„Idźcie stąd. Nam Żydzi niepotrzebni.”
W podlubelskim Kraśniku, miasteczku słynnym ze „strefy wolnej od LGBT” i niechęci miejscowych radnych do sieci 5G, która, jak wierzą, wywołuje wszelkie schorzenia, o mały włos doszłoby do mordobicia. Pojawił się bowiem lokalny obywatel, trzeźwy i w przytomności umysłu, by wytłumaczyć fotografom, że Żydów tu nie trzeba. A nie trzeba dlatego, bo mieszkańcy sobie nie życzą. Wybuchła kłótnia, trzeba było się zwijać. Są co prawda w Kraśniku domki pamiętające chasydów, są placyki porosłe trawą, gdzie kiedyś stało coś żydowskiego, nawet niewprawne oko znajdzie tu wiele pamiątek. Tylko woli nie ma, by je uszanować, przynajmniej na fotografii.
**
Najłatwiej opowiedzieć, jak w projekcie „Tu byliśmy” powstaje fotografia. A więc trzeba wyszukać miasteczko słynne z żydowskiej przeszłości, wsiąść w samochód lub w autobus i jechać. Dzisiaj wydaje się to proste, ale kilkadziesiąt lat temu wcale takie nie było. Zwłaszcza za dawną sowiecką granicą, gdzieś w zagubionej, ukraińskiej głubince, działo się ciągle tak, jak za radzieckich czasów. Rolke i Grygiel pojechali kiedyś do Chmielnickiego (kiedyś Płoskirów, w 1919 roku był tu pogrom), miasta, które w owym czasie było po zmroku kompletnie czarne; nawet miejscowy hotel oświetlały wydzielane gościom świeczki. Szukali dróg, których już nie było. Płacili łapówki miejscowym policjantom.
Potem trzeba odnaleźć obiekt. Czasem bywa zupełnie oczywisty, jak ruiny synagogi lub domu pogrzebowego, dwór cadyka przy rynku, drewniany domek, licha kamieniczka. Tak było w Szydłowcu i Szydłowie, w Chęcinach, w Orli, Rymanowie, Rypinie, w Użhorodzie na Rusi Zakarpackiej, gdzie stoi synagoga jak z gotyckiej, mauretańskiej Hiszpanii, we Lwowie (spod tynków wylazły zupełnie nagle hebrajskie napisy i rysunki kapeluszy zachęcające do odwiedzenia zakładu kapelusznika), w Przysusze – tam na płocie akurat wietrzyły się pierzyny, nie te same, ale z pewnością bardzo podobne do tych z przysuskiego sztetla. Trzeba szukać prawdziwych śladów, ale też symboli, które uprawdopodobniają niemal w stu procentach, iż dotykali je ci, co byli. Pewności nigdy nie ma, bo też nie ma komu opowiadać, co było, kiedy i gdzie. Lecz jeśli w miasteczku mieszkało ponad osiemdziesiąt procent Żydów, a często i więcej, można przypuszczać, że za tymi ścianami żyła rodzina jakiś Nachtmanów lub Goldsztajnów, a nie Kowalskich lub Wiśniewskich.
Potem do głosu dochodzi warsztat i sztuka. Co oznacza szukanie kadru – mozolnie, gdyż te zdjęcia nie są oczywiste, robione są z ręki, chyba że nadejdzie noc (zdarzyło się kilka razy), a wówczas konieczny jest statyw. Udaje się odnaleźć fasadę, ale też boczną ścianę pełną zaślepionych okien, widok z podwórka ponad komórkami, odpadający tynk, stare drzwi, pełne szczelin i szpar na wylot, drzwi, które wiele widziały.
A skoro zdjęcie robi przede wszystkim klimat i nastrój, czeka się na światło. Są w zbiorze Tadeusza Rolkego przykłady, że światło, rzecz tak ulotna jak przedwieczna, pozwala pokazać wszystko, co ważne. To fotografia mrocznej, ponurej sieni, lecz zrobiona w tym decydującym momencie, kiedy z ulicy padają na drzwi ostre promienie słońca. Słońce kładzie się na podłodze, przebija przez szpary, oświetla ściany, rozjaśnia, co może, lecz prawdziwego mroku nie rozświetla, bo – jak wiemy ze zdjęć i opowieści Tadeusza Rolkego – nie da się tego zrobić.
Jest też to drugie cudowne zdjęcie: zimowego lasu na drodze ku Wyżnicy, przed Zagładą, po rumuńskiej stronie granicy Rzeczpospolitej. Wygląda jak obraz: na przedzie pierwsze drzewo, za nim kolejne dwa, za nimi kolejne cztery, osiem, szesnaście, a wszędzie śnieg, lichy, nie ukryje nawet mchu, ale jest, bo jest, bo być powinien. Drzewa stoją w równych szeregach jak szczupłe ołówki, tworzą doskonale geometryczny wzór: pionowe kreski, pustka, kreski, pustka, znów kreski.
Tymczasem nie jest to zwykły las. Tu dawno temu uciekał od ludzi Baal Szem Tow, cadyk nad cadykami, twórca chasydyzmu, być może człek święty, a z pewnością mistyk, nauczyciel oraz ktoś, kto widział i wiedział więcej. Szedł więc Baal między te drzewa niczym ołówki i tam – wiemy z całą pewnością – śpiewał i modlił się, gdyż Najwyższego najłatwiej dostrzec tam, gdzie drzewa, jagody, kolce jeżyn i beczenie owiec.
Baal Szem Tow był religijnym reformatorem na miarę Marcina Lutra. Niewielu o tym wie. W ołówkowym lesie opodal Wyżnicy, zimą, kiedy śnieg jest jak dekoracja, zobaczył go Tadeusz Rolke, choć przecież nie mógł sfotografować.
Jest na zdjęciach Rolkego wiele detali: zbita szyba, złamana rama okienna, łańcuch, skobel, cień na murze, kontur zburzonego domu na ścianie. Jest rytm, jak na fotografii przedstawiającej schody w Tykocinie, wiodące wprost z chodników do sieni drewnianych chałupek, lub na zdjęciu długich sopli zwisających z zapadającego się dachu. Są deszczułki ułożone w poziome kreski jak na japońskim obrazku malowanym tuszem delikatnym piórkiem, a za nimi puste, zabite okna, głębokie, jakby bez drugiego planu, a nawet dna. Łyse korony drzew. Chmury szare i czarne, rzadziej białe, bo biel do tych zdjęć czasami zupełnie nie pasuje. Tyle zostało z żydowskiego świata i wiele więcej nie będzie, przynajmniej nie w Polsce.
**
Te fotografie mają swoich wrogów. To przede wszystkim przypadek i pora dnia. Przypadek, bo czegoś się nie dopatrzy, więc może trzeba wrócić, zrobić jeszcze raz, tyle że często po prostu się nie da. Pora dnia – bo obiekt został odkryty pod wieczór, przy lichym świetle zachodzącego słońca, a przydałoby mu się więcej jasności lub promienie padające z lewej, a nie z prawej strony. Zresztą w ogóle trzeba się spieszyć, żeby trafić choćby na ostatnią chwilę, ogarnąć to, co w gruncie rzeczy nie do ogarnięcia. Fotografowanie śladów żydowskich, widocznych i domyślnych, wyobrażonych to na dobrą sprawę hasipur sze’eino nigmar, czyli niekończąca się historia, bo nie można być wszędzie, wszystkiego nie da się zinwentaryzować. Dlatego projekt „Tu byliśmy”, choć trwa od ćwierćwiecza i jest prowadzony metodycznie i systematycznie, daje Rolkemu i Grygielowi poczucie niespełnienia. Po prostu trzeba go ciągnąć, lecz ze świadomością, że nie dociągnie się do końca.
Ale też zdjęcia Rolkego mają swoich sojuszników. To bardzo często śnieg zasypujący dachy z eternitu, więc fotografowana ściana wygląda jak kiedyś. Woda i grzyb na murze kruszące nowe tynki. Ludzkie lenistwo, które zabrania coś odnowić, przerobić, zabudować lub przebudować. Skąpe budżety małych miasteczek, a te są często usprawiedliwieniem, by nic nowego nie pojawiło się w krajobrazie. Listopadowa szaruga i grudniowy mrok, bowiem tworzą aurę tajemnicy oraz smutku, a ten jest niezbędny, kiedy fotografuje się tylko ślady.
Śnieg pomógł w Rymanowie, gdy przesłonił ruiny bóżnicy, dziś pysznie odnowionej. I w Kownie, gdzie przecież nie było chasydów, a od dekad nie ma również Żydów, bo zginęli w pogromie tuż przed wejściem Niemców. Sople z Parysowa albo z Żelechowa też płaczą. Beczy ukraiński Szarogród i Sadogóra. Łka polska Mogielnica, Rypin, gdzie równo ustawione domki dają perspektywę miasteczka, Siemiatycze i Bieżuń.
– Te zdjęcia muszą być smutne – przekonuje Rolke. – Nie chcę pokazywać wprost martyrologii, ale przecież chodzi w nich o niewyobrażalną krzywdę i cierpienie.
**
Styczeń 2003 roku. Pierwsza wystawa „Tu byliśmy”. Pokazano około czterdziestu zdjęć pod patronatem Żydowskiego Instytutu Historycznego w sali Błękitnego Wieżowca przy placu Bankowym, opodal ulicy Tłomackie, tam, gdzie do końca powstania w warszawskim getcie stała Wielka Synagoga. Wysadził ją w powietrze Jürgen Stroop, osobiście włączając detonator. Jest w tym jakiś chichot historii, choć byłoby o niebo lepiej, gdyby taka historia się nie wydarzyła, a Stroop i jego kolesie nie przyszli na świat.
A potem pojechało. Zdjęcia Rolkego układane przez Grygiela pokazywano w wielu miastach i miasteczkach Polski (na przykład w Krynkach na skraju Puszczy Knyszyńskiej, miejscu na mapie, gdzie oko nie sięga, lecz odbywa się pyszny festiwal organizowany przez stowarzyszenie Villa Sokrates i malarza Leona Tarasewicza; fotografie Tadeusza wisiały w arcyżydowskim otoczeniu, tam, gdzie były dwie synagogi, garbarnie, sklepiki, domki i pokoiki, do których wprowadzali się nowożeńcy). Każda wystawa jest w innym układzie, poszerzona o kolejne fotografie, bo przecież zdjęć z każdym rokiem przybywa. Tadeusz zostaje nazwany strażnikiem pamięci i jest mu z tego tytułu nader przyjemnie.
Wystawa, która ciągle przechodzi przemiany, jedzie na Litwę, Ukrainę i Słowację. We Francji ozdobi mury starego, porzuconego okrągłego kościoła; liszaje na zdjęciach zgrają się nadzwyczajnie z plamami odpadłego tynku na ścianach zdesakralizowanej świątyni. W Niemczech wystawia ją dla przykładu Berlin czy Trewir, w którym miejscem ekspozycji jest dom Karola Marksa. Niedobrze być Niemcem podczas oglądania tej wystawy. Ale Polakom, Litwinom czy Słowakom wcale nie jest łatwiej.
Fragmenty „Tu byliśmy” trafią na inne ekspozycje twórczości Tadeusza Rolkego. Wyewoluują z projektu inne wystawy, nieco bardziej dosłowne, jak ta o Jedwabnem i innych żydowskich miasteczkach Mazowsza i Podlasia, gdzie polscy sąsiedzi postanowili wybić sąsiadów żydowskich.
**
A propos wyjątków od reguły: mamy na jednej fotografii autoportret Tadeusza Rolkego. Ale znów – jeśli autor nie powie nam, że to on, nigdy się nie domyślimy. Widzimy bowiem cień rzucony na pagórek porośnięty wyschniętymi badylami, zwyczajne wzniesienie, jakich wiele w dawnej krainie chasydów. Niezwyczajne są tutaj tylko połamane schodki.
Tu też potrzebujemy objaśnienia, co akurat sprawiło, że właśnie ta górka znalazła się w wyborze fotografii „Tu byliśmy”. Już wiemy! – był tu kiedyś żydowski cmentarzyk, z którego nie zostało nic, ani śladu, prócz paru zniszczonych stopni wiodących jakby donikąd. Nikt nie domyśli się bez podpowiedzi Tadeusza Rolkego, że była tu kiedyś żydowska nekropolia.
Na zdjęciu – górka, schodki, suche badyle. Oraz cień, a ten może udawać strażnika. Wiemy już, że Tadeusza Rolkego nazwano strażnikiem pamięci. Póki pamięci ktoś pilnuje – niech będzie to nawet rozmazany, nieostry cień – pamięć nie przepadnie, a „Tu byliśmy” zamienia się w „Tu jesteśmy”. Choć podobno nas nie ma.
Paweł Smoleński